Mszyce – bez cenzury

Początek maja, początek wizyt moich „ulubionych” przyjaciół – zielone, brązowe, czarne, bordowe, przezroczyste, ze skrzydełkami, pełzające, lepiące, małe, grube i wypasione, w dużych ilościach… Czy dobrze oddałam specyfikę tych uroczych stworzonek?
Każde stworzenie boskie jest, zabijać nie lubię… Chętnie bym je zaprosiła gdzieś indziej, przeniosła na inny teren, gdzie mają mnóstwo jedzenia i mogą się tam paść do woli. Bardzo chętnie odstraszyłabym je jakimś zapachem, którego nie lubią, zmyłabym wodą i wypędziła, popryskała pokrzywą, skrzypem, czosnkiem… gdyby to raz na zawsze pomogło.

Ale one wracają, wracają w ilościach ogromnych, oblepiają kwiaty, zżerają pąki róż, żerują na młodych, słodkich pędach drzewek wiśniowych. Margerytki to stołówka dla nich dzisiaj, jutro wiem, że zaatakują wszystkie pędy kopru, bo uwielbiają koperek tak, jak i ja – nawet bez młodych ziemniaczków :). W ogóle ich gust kulinarny często zbieżny jest z moim: porzeczki i czarne, i czerwone – nie pogardzą, fasolka szparagowa to rarytas, agrest w zeszłym roku był cały ich, nawet jednego owocu nie zjadłam, bo czarny był cały, jak węgiel! Całe szczęście, że nie tykają pomidorów i ziemniaków, że maliny zostawiają (jak na razie!) w spokoju. Co tam jeszcze… jeszcze poza ogrodem idę chodnikiem i widzę żywopłoty – piękne, zielono-czerwone, a wszystkie ich górne pędy pozawijane, poskręcane. Idę dalej, róże w ogrodzie sąsiada – cudowne, wielkie, a każdy pąk, jak się przyjrzeć, okupowany przez małe kuleczki, dokładnie w kolorze pędu – zielone, czerwone, pomiędzy. Majstersztyk!
Lubię te mszyce nawet w taki pokręcony sposób :). Niestety, wykonuję na nich zabieg jedyny, którego nie lubię w ogrodzie, jedyną „pracę” ogrodniczą, która nie przynosi mi przyjemności. W białych, lateksowych rękawiczkach, z ociąganiem, przy każdej niemal wizycie w ogrodzie, idę na obchód… Tymi rękami, zgniatam wszystkie małe, urocze stworzonka na pędach roślin, czuję pod palcami ich pozostałości, rękawiczki barwią się to na zielono, to na czarno… Odwracam oczy, idę dalej.
Czasem oczyszczanie takie nie ma sensu i zostawiam całą już, oblepioną roślinę, w tym stanie licząc, że dzięki temu nie przeniosą się na kolejną. Tak jest najczęściej z kwiatami, najczęściej ze wspomnianymi już margerytkami. Jak wyrosną nasturcje, to będzie drugi taki przysmak…
Nie jestem z tego dumna. Czasem stosuję też opryski ze śmierdzących, własnoręcznie sporządzonych mikstur. Odstraszyć, wypędzić – wracają. Zabić, mnożą się i wracają. I tak chyba musimy współżyć – one, nieświadome zagrożenia z mojej strony, żerujące w ogrodzie w najlepsze, i ja – z moimi wyrzutami sumienia, w białych rękawiczkach… Ech…
Joanna.

Related posts

Taśma miedziana na ślimaki.

Poskrzypka liliowa w moim ogrodzie.

Jedyna metoda na ślimaki, jaką zastosuję w tym sezonie.