339
1 Maja dzisiaj, obudziłam się jakoś koło 6.00 z radością odkrywając, że dzień jest. Uwielbiam niedzielne poranki, kiedy wszyscy odsypiają sobotę – jeden z dwóch dni, kiedy można się napić w spokoju i spać do południa, bo na następny dzień nie idzie się do tyry… (sarkazm/ironia, prawda może?). Ja za to lubię właśnie robić dużo w niedzielę rano, bo jestem odosobniona i nikt mi się nie wtranca (!)… 😀
Chciałam tu z przytupem zrobić i wrzucić film video, który nakręciłam, niestety przekracza 100 mb i nie mogę 🙁 To fotosami zarzucę… oto jak wygląda teraz działka:
Co to jest chwast? Coś, czego nie chcemy w danym miejscu? Coś szkodliwego? Coś upartego i trudnego do wyplenienia? Coś bezużytecznego? Chwast nie istnieje – oto odkryłam. Pojęcie „chwast” zostało wprowadzone przez monokulturyzm (!) [uwaga: dzisiaj może być nagromadzenie błędów językowych w tekście – to zamierzone, proszę nie krytykować, taki humor]. W naturze nie ma chwastów po prostu – są rośliny.
Mój permakulturowy eksperyment wykorzystuje słomę – to od Masanobu pożyczyłam. Słomy, jak widać, nie ma na tyle, żeby zagłuszyła inne rośliny, więc się wybijają. Cały ogród mam zielony… poprzetykany słomą oczywiście. Im dalej w czas, tym bardziej gęsto. Wyższe wszystko. Silniejsze. Bardziej widoczne. Widzą wszyscy – i z ulicy, i działkowi sąsiedzi. Co sobie myślą – mogę zgadywać.
Kusi mnie – poplewić to tu, to tam. Wyrwać to, wyrwać tamto… I co, czasem się daję skusić, no daję się. Gwiazdnica mi pobujała już wielka, zakryła wszystkie bylinowe, co się starają z ziemi wyjść – to postanowiłam, że ją zjem – tak, zjem ją. Jęłam wyrywać od góry (nie z korzeniami) ciach! ciach! a ona idzie lekko. No, zrobiło się trochę luźniej… uff… taka sterta gwiazdnicy – dwie pełne ręce tego… no nie zjem wszystkiego, choćbym chciała (a chciałam bardzo przez chwilę, widziałam się niczym krowę żującą, żującą gwiazdnicę…). To uszczknęłam to tu, to tam – do sałatki na śniadanie przygotowanej dorzuciłam, zeżarłam wraz z lekkim wyrzutem sumienia – wszak to do spożycia było.
Co z resztą? Chop&Drop! Oczywiście, to jest odpowiedź – jak coś za duże wyrasta, to ciach to i rzucam tam, gdzie stoję (albo przenoszę tam, gdzie bardziej potrzeba…). Chop – ucinać, Drop – rzucać. Taki sposób znany już na świecie.
Więc połączyłam coś z Masanobu Fukuoka i kawałek Chop&Drop – tam , gdzie mi wygodnie i kiedy mi wygodnie.
Na brzoskwini i moreli już pojawia się kędzierzawość. Skrzypu jeszcze nie ma, ale czosnek mam jeszcze jary z zeszłego roku zbiór mój własny. Rozdrobniłam trochę i zalałam wodą na noc. Rano przyniosłam i tak oto sobie radzę.
Gazy kawałek obwiązałam sznurkiem, żeby oddzielić te kawałki czosnku od płynu. No i przelewam bezpośrednio do pojemnika opryskiwacza. Po prawej stronie zdjęcia widać kawałek butelki… tak, to plastikowa butelka – tak! Niestety, na szybko nie miałam w czym zakisić tego wieczorem, więc do plastiku wrzuciłam… tak było. No i tyle, trudno – nie zawsze jestem 100% eko-bio-super-permakulturowa, ale staram się… Kawałki czosnku pozostałe można rzucać tam, gdzie się stoi, ja natomiast postanowiłam to wykorzystać i poupychać do dziur norniczych – a nuż je do odstraszy od pysznych korzonków trochę…. sio sio do sąsiada… 😡 najlepiej do lasu, ale najbliżej niestety sąsiad…
No więc opryskałam brzoskwinię, morelę, i hen dalej dalej mnie zawsze to pryskanie ponosi – gdybym miała na tyle wyciągu z czosnku, to cały ogród by w czosnkiem wonił… co za radość! Dzisiaj pogoda ładna – pryskanie ma sens, jak przez jakiś czas nie pada deszcz, ale to nie muszę chyba tłumaczyć… I najlepiej rano, rano rośliny lubią to bardziej, niż na wieczór.
Na kompostowniku została mi jedna kostka słomy taka zamoknięta, nie przykryta, co się już rozkładać w ten niemiły sposób zaczęła… więc ją rozrzuciłam widłami po trawie i po ogrodzie – trochę tu, trochę tam. Szybko wyschnie, słońce jest.
Się nacieszyłam tą robotą jak głupi, się poruszałam… ostatnio to w ogóle nie mam co w ogrodzie robić! Już wspominałam chyba o tym – ten plewi, tamten kopie, inny kosi – a ja? Siedzę. Opalam twarz. Piję herbatkę. A właśnie, dzisiaj sobie naparzyłam pokrzywy (z torebki niestety, ale wykorzystać trzeba to, co w szafce zalega), do tego dodałam świeży tymianek, cząber i melisę. Mmmm… herbatki takie przypominają mi te z Cypru – tam się świeże zioła zalewa, miodu dodaje, cynamonu, co kto chce, i pije się. I pycha to jest. A jak masz z ogrodu swoje, to nie muszę mówić, jaka pycha to…
Ale nie – skosiłam trawy kawałek też dzisiaj, kosiarką ręczną taką, co się popycha. No wspaniała rzecz! Już miałam ją sprzedawać na rzecz spalinowej podkaszarki, ale odkryłam ją na nowo. Cicha jest. Nie śmierdzi. Tnie co nieco, nierówno – to mi pasuje. I napracować trochę się trzeba – to też mi pasuje, skoro plewienie odpadło.
No i tak, koszę trawę. Czy to jest permakulturowe? Nie wiem, koszę niektóre miejsca, niektóre nie. Tam wysokie trawsko, tu niskie – ścieżka dla mnie, dla ludzi odwiedzających (tyle ich jest przecież…). To, co skoszę, zostawiam tam, gdzie leży. Taki Chop&Drop w wersji zmodyfikowanej.
A Pan z kosiarką spalinową na ramieniu przeszedł koło ogródka – i prawidłowo – święto pracy? To i popracować trzeba! W ogóle mi to nie przeszkadza, z oddali dźwięk kosiarki – no tak to jest, kiedy ma zrobić, jak nie teraz. Żyć dajcie…
Najśmieszniejsze, że to nie ja je posadziłam (śmieszne zaiste). Ja w ogóle nie wykopuję cebul na jesień tylko zostawiam. Mam z tym takie doświadczenia, że w pierwszym a czasem i drugim roku one są słabe, pomnożone cebulki małe, ale na 2-3 rok to jak wyskoczą! Piękne kępy. I tak się powoli rozrastają. Ludzie, ja na „trawniku” odkryłam pojedyncze listki tulipana – przez nasiona? Chyba. Cudowne uczucie takie rzeczy odkrywać.
Jak plewiłam wszystko, to rosło to, co zaplanowałam – posiałam, wsadziłam, przesadziłam. Teraz rośnie, co chce, a ja odkrywam rośliny nowe w swoim ogrodzie – przeróżne, kwitnące i nie, a niektóre obserwuję z ciekawością, co z tego wyrośnie, bo nie znaju… bo skąd. Jak się wykasza, wyplewia, wyrywa, obcina – a nie wie się nawet, co. I takie mam doświadczenia, nauczyłam się na nich, teraz uczę się czegoś nowego, eksperymentuję… Mówię tak, bo łatwo mi to uzasadnić ludziom, co się w głowę pukają, jak to widza, czy o tym słyszą – jak się powie „eksperyment”, to sobie ten człowiek pomyśli „a, tak, naszło ją, przejdzie jej, okres przejściowy, bunt dojrzewania” itp. itd. To i się odczepi człowiek, a ja sobie będę dalej obserwować, jak zarastam…
A propos wykorzystywania różnych rzeczy w ogrodzie, pisałam tutaj. Przykład trochę smutny – spacerując po lesie, natrafiłam na wycinkę – i znalazłam 3 takie kawałki pni drzew. No to zabrała ja… i postanowiłam sobie kawałek ścieżki ułożyć.
To podkopałam trochę łopatką, ziemię wybrałam, pnie ułożyłam, przykryłam, zamiotłam – i są.
Co z tego, że 1/5 ścieżki… powoli, powoli się będzie dokładać, jak się coś znajdzie.
Muszę się przyznać, że poobcinałam dzisiaj nieco też, no bo księżyca ubywa, to się mówi, że się nie sieje (tylko korzeniowe). Trochę róże, trochę martwe gałązki innych roślin. Agrest na pniu niestety nie przeżył takiego komba: na jesień się złamał podczas wichury, to go sznurkiem do palika przywiązałam – żył jeszcze, niestety zimie to już nie dał rady. Obcięłam go dzisiaj – będzie na spalenie na grillo-ognisku, albo gdzieś się rozłoży, może coś podeprze…Wykopałam też mahonię, co jej nornice korzenie skonsumowały i nie odrodziła się – wykopałam spod jabłoni, bo planuję tam posiać rącznik. Rącznika nornice nie lubią, a jabłoń chyba też mi podgryzają….
A tu się zatrzymałam i poklepałam po ramieniu – Joanna, brak roboty – dobra robota!
Moja rabata tzw. bylinowa sprzed 2-3 lat – no ja sobie wymarzyłam, że pod altaną będę miała mnóstwo bylin i słoneczników – ludzie z chodnika podziwiać będą, a ja cała dumna będę chodzić wokół nich i przywiązywać, żeby nie spadły…
Zderzenie z rzeczywistością miałam pierwszy rok, to przestałam tam siać słoneczniki – ziemia w tej części jest jak wiór sucha, a deszcz dociera tam w ostatniej kolejności. No to rok temu jakieś żurawki, tulipany, hosty – no ta rabata ma to do siebie też, że w jakiś magiczny sposób została cała podżarta przez moje koleżanki spod ziemi, więc pozabierałam na jesień to, co zostało i zostawiłam tam – uwaga – czosnki. Czosnków nie lubią dziewczyny. Coś tam niecoś się z tulipanów, żurawek ostało, zawilce itd… ale ogólnie rabata bezobsługowa teraz, czosnki rosną sobie, puściłam tam wino po ziemi, to zadarni trochu, no i tak niech będzie. Wsadziłam tam opuncję z domu, co ja kilka lat temu zarąbałam komuś z ogrodu w Chorwacji. Jak czytam, że te kaktusy u nas rosną na zewnątrz, a i takie słabe zimy ostatnio, to dawaj ją na działkę – i tak oto w najsuchszym miejscu ogrodu rośnie sobie opuncja. Proszę jej kibicować, sama nie wiem, jak będzie :).
No i jak się tak narobiłam, hehe, a potem posiedziałam chwilę w słoneczku, to się spakowałam i do domu, bo przecież ktoś musiał tego posta na gorąco napisać… tak najlepiej :).
Coś tam jeszcze pokażę (zrobiłam zdjęcia, to szkoda, żeby się zmarnowały):
Siejcie zioła, jedzcie chwasty, pijcie herbatki z własnych roślin, nie spieszcie się, czerpcie z obcowania z naturą przyjemność – rośliny to poczują od Was, w to wierzę – takim miłym, nieco odjechanym akcentem, się na razie żegnam :).
Joanna.